Nisza z Zabrzeża czyli produkty Maurera

Od co najmniej kilkunastu lat co najmniej raz w roku wracając z Gorców do cywilizacji wpadam do Zajazdu Kałużna w Zabrzeżu k. Łącka i z radością konstatując, że nadal furkocą tu góralskimi kieckami te same panie kelnerki odgrywam przed nimi przedstawienie: „poproszę to co zawsze!”.

Panie zrazu podejrzliwie mierzą okiem, niby szykują się do należnej faciowi odprawy, ale ciekawie zerkają a któż to zacz? No to ja się nadymam – warunki – czytaj: brzuch godny, już mam i srodze tokuję, że stałego gościa nie poznaje się w tym zakładzie… Panie z uciechą podejmują grę: ależ oczywiście , już teraz zawsze, i w dygi,  a w śmichy… Któregoś razu – gdzieś tak koło 2006-2008 r. – podkusiło mnie licho czy też konieczność (kluczyki były w moim władaniu) – do tego co zawsze poprosiłem sok – Maurera oczywiście, no bo jaki w Zabrzeży pić? A moje panie buzie w ciup, rączki w małdrzyk (pamięta kto, jak ten małdrzyk wygląda?) : nie ma. Klasycznie zdębiałem: jak to – toż to najbardziej (już) znany z produktów lokalnych Sądecczyzny…??? Panie popatrzyły na mnie jakoś tak jak nie przymierzając na psa ze schroniska, humanitarnie znaczy i przypomniały, że one to tu są kelnerkami… (Potem się to zmieniło – panie dalej są kelnerkami, ale podają te soki!).

No i tak by wyglądał pierwszy wątek problemu, o którym w końcu sierpnia tego roku gadaliśmy sobie z Krzysztofem Maurerem w firmowym sklepie tymże Zabrzeżu i w gospodarstwie na Zarzeczu. Właśnie spadł deszcz (wreszcie!) i na działce, gdzie stoi sklep firmowy z biesiadnymi z wygodnym parkingiem i biesiadnymi beczkami – pan Krzysztof od lat twierdzi, że to najlepszy pomysł marketingowy, na jaki dotąd wpadł – zrobiło się rześko, ale niestety nie było gdzie przycupnąć.  Zostałem „zgarnięty” – jak to mówi gospodarz „na tłocznię”, czyli do rodowego siedliska Maurerów – niegdyś obszernego, ale teraz zagospodarowanego na potrzeby przetwórni do ostatniego centymetra.

Siadamy przy stole z kolekcją produktów firmowych i próbuję naciągnąć Krzysztofa Maurera na wynurzenia w kwestii produktu lokalnego/regionalnego. Obaj wiemy, że możemy sobie darować całą „prehistorię” – początki, kiedy młodzi Maurerowie startowali. Żona Ewa od początku pilnowała papierów w firmie, Krzysztof tłoczył  i sprzedawał, a uczciwie pisząc – usiłował zbyć soki. Wpadał wtedy – w 2002, 2003 roku do redakcji „Hasła Ogrodniczego” na ostatnich nogach, dostawał szklankę herbaty i ocean najlepszych życzeń na przyszłość, zostawiał parę kartonów soków i wracał do codziennego kieratu. Po kilku latach Kraków nauczył się pić jego soki, w ogóle temat „zaskoczył”. Pojawili się naśladowcy, Maurer z pioniera stał się klasykiem. Zaczęliśmy się spotykać nie na ulicy Lea w Plantpressie, a na Grűne Woche w Berlinie…  Europą powiało…


Ewa i Krzysztof Maurerowie

A tu się okazuje, że problemy zostały, jak były na początku XXI wieku. Nie wdając się w szczegóły: firma tłocznia Maurera jest równolatkiem Stowarzyszenia Łącka Droga Owocowa. Tłocznia się rozwija, po Stowarzyszeniu gdzieniegdzie na płotach powiatów – sądeckiego, limanowskiego, brzeskiego, wielickiego nawet – zostały tabliczki z numerem należącego do stowarzyszenia gospodarstwa sadowniczego. – Ludzie są zdania, że jak coś jest wspólne, to jest niczyje – konkluduje K. Maurer. – Sadownicy mieli obawy, że znak „Jabłka Łąckie” – produktu regionalnego, jakiego się dobiliśmy – zostanie zawładnięty przez Stowarzyszenie, no i co oni z tego będą w końcu mieli? A przecież to jest zupełnie nie tak… Może lepszym wytłumaczeniem „letniego” stosunku do marki produktu regionalnego jest obawa przed biurokracją i jej kosztami? Ale koszty są refundowane z PROW-u… No, biurokracja, faktycznie jest – trzeba przecież jakoś potwierdzić, że te jabłka faktycznie są z Łącka. Tego ludzie nie lubią: jakieś papierki, procedury, urzędy, inspekcje. Wolą być z daleka od tego. A najważniejsze, że w tym całym gadaniu o produkcie regionalnym nie widzą pieniędzy – nie ma prostego przełożenia na wyższą cenę jabłka z Łącka. Jak ma być ona wyższa, skoro mało kto wie o tym jabłku? Na marketing idzie za mało pieniędzy…

Potrzebne są działania podobne do tych, na jakie we Włoszech zdecydowało się konsorcjum Melinda – solidny marketing prowadzony przez wykwalifikowanych menadżerów – jak na przykład Luca Granata. (Pod koniec lat dziewięćdziesiątych czy na początku tego już wieku był on gościem łąckich sadowników, opowiadał o historii rozwoju sadów w Południowym Tyrolu, i na wszelkie nasze „u nas się nie uda” , tryskał optymizmem: zrobicie to – zobaczycie! Dwadzieścia lat temu my byliśmy dokładnie tu, gdzie teraz wy jesteście – dacie radę!).
 
Melinda jest dzisiaj jednym z najsilniejszych filarów sadownictwa włoskiego, a w Polsce ciągle sadowniczy produkt regionalny to nie jest „to” czym powinien być. O konserwatywnej ostrożności sadowników pogadaliśmy. Teraz z drugiej strony.

Zdaniem K. Maurera w kraju marnujemy czas i publiczne pieniądze na nieefektywne „zachęcanie” do bardziej wyrafinowanej produkcji. Najlepszym przykładem jest tu co prawda nie produkt regionalny czy lokalny, a produkcja ekologiczna. Latami obowiązują przepisy umożliwiające spryciarzom (wśród których sadowników ze świecą szukać) zgarniać dotacje do sadów orzechowych czy „ekologicznych” – co prawda jabłoniowych, ale sadzonych z pełną świadomością, że nigdy nie zostanie z nich sprzedane żadne, najbardziej „ekologicznie” sparszywiałe jabłko. Powiązanie produkcji ekologicznej – produkcji owoców, nie prowadzenia upraw – nie powinno być przecież niewykonalne. Mamy odpowiednie służby – chociażby IJHARiS – mamy komputery, sieć: ileż to roboty, by skierować gdzie trzeba dopłaty, skontrolować dostawy i wypłaty? Można by dopłacać do pożądanej produkcji – ekologicznej/ regionalnej/lokalnej za pośrednictwem firm skupujących. Sadownik wie, że za (na przykład) regionalną śliwkę czy jabłko dostanie „x”  groszy więcej w skupie, jeśli przedstawi certyfikat potwierdzający status danej produkcji. Pokazuje, kasuje, skupujący wprowadza do zestawienia nazwisko gościa, numer jego certyfikatu, ilość towaru. Inspekcja ta czy inna sumuje – Jan Kowalski, certyfikat „xyz” tu oddał tyle, tam tyle, ówdzie jeszcze tyle (bo taka miał fantazję, że nie wszystko zawiózł do Maurera) – ok, klepiemy dla tych skupowych dotacje do produkcji objętej certyfikatami. Choćby po paru miesiącach, ale te pieniądze trafią do firm skupujących, zaś sadownicy mogą je od tych skupowych dostać wcześniej – wszystko da się poukładać jakoś między państwem, bankiem a skupem. K. Maurer zastrzega się, że to takie jego przemyślenia, wizje raczej niż projekty, z którymi dzieli się z rozmaitymi urzędami od lat… i w zasadzie tyle…

Szczególnie wyraźnie widać straty czasu powodowane brakiem prostych, jasnych, akceptowalnych rozwiązań prawnych w obszarach, gdzie produkt regionalny/lokalny włazi na strzeżony przez państwo obszar obłożony akcyzą. Dziesięcioleciami nie daje się do końca rozwiązać sprawy, którą wiele krajów UE (której przepisami się zasłaniamy) rozwiązało. Nadal więc jedna z Pereł Dziedzictwa Kulturowego (tytuł nadawany z pompą na dawnych Polagrach przez Polską Izbę Produktu Regionalnego) jest w świetle prawa nielegalnie pędzonym bimbrem. Marka i znak słowno-graficzny tej śliwowicy jest prawnie zastrzeżony, produkcja zabroniona. K. Maurer obawia się, że tradycja pędzenia tradycyjnego łąckiego trunku może zaginąć, czy może zwiędnąć – ciągle nie wiadomo, co będzie.

Sam korzystając z nieco mniej rygorystycznego dzisiaj prawa podjął się w 2012 roku produkcji okowit – wódek z różnych gatunków owoców. Do kontroli kilku państwowych agencji i urzędów jakoś się przyzwyczaił (lustruje go nawet inspekcja weterynaryjna, bo jest na początku łańcucha żywnościowego – jego wytłoki są paszą dla zwierząt gospodarskich i muszą spełniać warunki sprzyjające ich dobrostanowi), wymagania spełnił, ale nadal nie rozumie, jaki interes ma państwo na przykład w utrzymywaniu akcyzy na alkohole wyższej niż w chociażby w Niemczech. Za poważniejszą od tego przeszkodę w możliwościach rozwijania lokalnych czy regionalnych alkoholowych specjałów uważa regulację prawną traktującą równo wszystkich producentów – koncerny i – jak się sam określa – chałupników. Dla dużego zakładu z przemysłową produkcją wódek opłata licencji na sprzedaż masowego produktu jest niezauważalna. Manufaktura te same 40 tys. złotych musi nałożyć na sprzedaż o kilka rzędów wielkości mniejszą. Koszt jednostkowy butelki niszowego alkoholu wysokoprocentowego staje się zaporowy.

[NEW_PAGE]Zdaniem Krzysztofa Maurera kilkoma stosunkowo prostymi pociągnięciami można byłoby zaoszczędzić sporo pieniędzy pompowanych bez wyraźnego skutku w produkcję ekologiczną, lokalną czy regionalną. Powinny one właśnie opłacać produkcję, a nie prowadzenie upraw. Sam zdecydował, że od tej jesieni za certyfikowane łąckie jabłka na soki będzie płacił więcej, niż za inne jabłka. Zamierza mocno trzymać się linii „Soków Maurera” – produkowanych z owoców ekologicznych. Poza nimi firma proponuje rynkowi soki z serii Ogrody Łąckie – z owoców pochodzących z sadów z integrowaną produkcją.

I tak wróciliśmy do soków i być może najważniejszego problemu dla tego produktu, wiążącego się z pierwszym wątkiem naszej rozmowy, czyli podejścia do produktu samych sadowników. Jak ocenia K. Maurer: na samej Sądecczyźnie działa dzisiaj kilka wytwórni soków naturalnie mętnych, czy jak kto woli zimno tłoczonych. Do tych działających formalnie trzeba by dorzucić co najmniej kilka lub kilkanaście małych tłoczni pracujących po szopach, piwnicach czy garażach. Soków z tych wszystkich zakładów stale na rynku przybywa i zaczyna się o niego walka małych wytwórców. Oczywiście na ceny – jak i w innych kategoriach produktów sadowniczych. W sumie jest to podcinanie gałęzi, na jakiej się siedzi, ograniczanie możliwości rozwoju czy wręcz dekapitalizowanie swojego warsztatu. Te firmy i nie-firmy powstawały niedawno, mogły skorzystać z „łatwego pieniądza” – dopłat czy innych form pomocy krajowej i unijnej. Niekoniecznie były zmuszone do oszczędnych kalkulacji, jak nasza, powstała w 2002 roku tłocznia. Niektóre niezbyt przykładają się do liczenia. Według mnie w najbliższych latach ci mali producenci zaczną się wyrzynać wzajemnie. Zwłaszcza, że sokami NFC coraz mocniej interesują się producenci przemysłowi i grupy producenckie.

I Maurer kontynuuje: wiem, że można mnie posądzić o hipokryzję, ale dla mnie ci mali robią dobrą robotę. Tę, której ja już nie muszę dzięki nim robić – jeżdżą z sokami, pozwalają ludziom poznawać produkt, przekonują… chcą wejść na rynek. My już zbudowaliśmy markę – trwało to prawie dziesięć lat, nie musimy korzystać z każdej nadarzającej się okazji, by znaleźć klienta. Jak przychodzi zaproszenie do udziału w jakiejś plenerowej imprezie – targach, wystawie pytamy, ilu będzie ludzi z sokami. Gdy słyszymy, że kilku – staramy się podziękować, rezygnujemy – na tym wyjeździe firma nie zarobi. Rozumiem kalkulacje młodszych uczestników tego rynku, ale nie sądzę by receptą na przetrwanie było stałe przebijanie ceny w dół. A o budowie wspólnej marki, jakiejś strategii na lata u ludzi walczących o najbliższe „jutro” nie widzę. Rynek się uporządkuje kosztem najmniejszych.  To może „trącić” i naszą firmę – też jesteśmy w grupie małych wytwórców, więc rynek może łatwo nami rządzić… ale cóż, jesteśmy trochę dalej z rozpoznawalnością naszych produktów i jeszcze parę pomysłów na różne wykorzystanie owoców mam” – kończy K. Maurer.

Piotr  Grel

Related Posts

None found

Poprzedni artykułTrwałość kwiatów ciętych piwonii
Następny artykułKowalczyk z PiS: najpilniejsze ustawy o ziemi i ubezpieczeniach rolniczych

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz treść komentarza
Wpisz swoje imię

ZGODA NA PRZETWARZANIE DANYCH OSOBOWYCH *

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany, podajesz go wyłącznie do wiadomości redakcji. Nie udostępnimy go osobom trzecim. Nie wysyłamy spamu. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem*.