Romantycy czy pragmatycy?

Był człowiekiem cichym i skromnym, który „jadł, kiedy miał co jeść, a spał kiedy miał na to czas, ale zawsze coś robił”. Nigdy nie rozpychał się łokciami, a jeżeli już, to po to, aby załatwić coś dla innych, nie dla siebie. Najbardziej lubił i najlepiej potrafił… pracować.

Wspaniała definicja frajera, nieprawdaż? Tylko, że dzięki takim „frajerom” żyjemy dzisiaj w kraju, który przypomina o wiele bardziej Najjaśniejszą, niż okaleczone resztki Polski pozostałe po „Imperium Zła”. (Ciągle jeszcze o wiele za mało, ale to już inna bajka.) Nie „pchał się na afisz”. Należał do pokolenia, które wydało takich bohaterów, jak „Grot”, „Nil”, „Kotwicz”, „Zapora”, „Witold”, „Niedźwiadek” czy „Maurycy” i wielu Im podobnych, o których pamiętać chcemy.

Kto zacz?
On żołnierzem bywał tylko wtedy, kiedy musiał – pierwszy raz w wieku 16 lat w II Brygadzie. Przerwał wtedy naukę w liceum, a maturę złożył dopiero w roku 1920 – po tym, jak wspólnie z tysiącami innych ocalił Polskę przed bolszewizmem. Z biedą borykał się od dziecka – pochodził bowiem z podkarpackiej wsi, a ojciec odumarł go, gdy był kilkuletnim dzieckiem. Siły charakteru dowiódł już jako chłopak – nie tylko bowiem powrócił do szkoły i zdał maturę, ale zaraz potem rozpoczął studia na Uniwersytecie Jagiellońskim. Ukończył je w 1926 r. W tych czasach było to ogromne osiągnięcie. Dla niego jednak stało się jedynie początkiem całego szeregu dokonań, których pamięć żyje do dziś w Limanowej, Tymbarku, Kisielówce, Mszanie Dolnej. Ale nie tylko – doczekał się hasła w Wikipedii…  Mowa o inżynierze Józefie Marku.

Podkarpacką biedę dobrze znał z autopsji i doskonale ją rozumiał. Był przecież „tutejszy” – w codziennym życiu posługiwał się gwarą podhalańską. Kiedy został instruktorem sadownictwa dla powiatu limanowskiego, to po podkarpackich wsiach wędrował nie tylko na piechotę, ale nierzadko i boso. Dziś komuś może się to wydawać śmieszne. Ale jeśli tak, to proszę nie czytać dalej – i tak się nie zrozumiemy.
 
Na czym robi się pieniądz?
Na polskiej wsi sadownictwo było wtedy w powijakach. Na większą skalę zajmowali się nim jedynie ziemianie, a i to najbardziej postępowi. Takich, jak Daszewski z Nowej Wsi, którzy swoje jabłka nawet eksportowali, nie było wielu. Owoce z przydomowych sadów najczęściej kupowane były „na pniu”. Metoda ta najwięcej profitów przynosiła z pewnością nie rolnikom…

Ale godzili się na nią, bo pieniędzy ciągle im brakowało. J. Marek chciał to zmienić. Wiedział, że zarabia się tym więcej, im bardziej przetworzony produkt się sprzedaje.

Ale wiedział i to, że aby cel ten osiągnąć, trzeba zbudować porządny warsztat pracy. W tamtym przypadku był to model sadu przydatny dla ukształtowania terenu i kondycji ekonomicznej podkarpackich gospodarstw. W ten sposób powstała koncepcja „sadu piętrowego”.
Równolegle można było w takim sadzie prowadzić uprawy rolne. Problem zacieniania ich przez drzewa był o wiele mniejszy, dzięki temu, że sadki najczęściej znajdowały się na zboczach. Uważał, że w skład owego „warsztatu” powinny wejść odpowiednio mrozoodporne odmiany jabłoni, no i szkółki, w których by te odmiany były produkowane. Wyhodował takie odmiany i założył szkółkę. W Kisielówce powstał wkrótce za jego sprawą wzorcowy sad. „Sad piętrowy” upowszechnił się potem w całej Polsce. Dziś koncepcja ta jest oczywiście archaiczna. Ale sposób myślenia Marka pozostał nowoczesny. Obecnie także potrzebujemy warsztatu pracy opartego na nowoczesnym modelu sadu.

W tym momencie możemy już zacząć postrzegać J. Marka jako pragmatyka, bo jego koncepcja doskonale sprawdziła się w praktyce. Miało jednak minąć jeszcze osiem lat, zanim została ona zwieńczona akcentem kluczowym i niezbędnym – „Owocarnią” w Tymbarku. Trudno dziś nam sobie wyobrazić, jak trudne to było przedsięwzięcie. Nawet ktoś tak twardy jak J. Marek, miał momenty zwątpień. Chciał nawet wyjechać. Źródła podają, że pomógł Mu wtedy Ludwik Drożdż – dyrektor Szkoły Rolniczej z Łososiny Górnej. Marek wkrótce zaczął tam wykładać.

„Owocarnia” działała na zasadach spółdzielczych – bardzo podobnych do tych, na jakich funkcjonują dzisiaj Grupy Producentów i Organizacje Producentów. Myślę, że J. Marek byłby bardzo szczęśliwy, gdyby mógł odbyć dzisiaj podróż, w której trakcie zapoznawałby się z tym, co sadownicy stworzyli w ostatnich latach. Członkami i współwłaścicielami „Owocarni” byli podkarpaccy chłopi – teraz już sadownicy. Korzyści finansowe wynikające z jej działania były namacalne. Każdy z nich mógł je ocenić po kolejnym mijającym sezonie.

Przeszkadzają przepisy
Niestety, w dwudziestoleciu było ich tylko pięć. Ale w tym krótkim czasie „Owocarnia” zyskała sobie w regionie dużą renomę. Dorobiła się trzech sklepów firmowych: w Zakopanem, Krakowie i Katowicach. Potem przyszła okupacja. J. Marek działał oczywiście w AK, a fikcyjna praca w „Owocarni” ocaliła wielu patriotów.

Koniec wojny przyniósł Inżynierowi najcięższy okres w życiu. Komunizm, w swej istocie nieludzki i antypolski, opierał się w codziennym działaniu na marginesie społecznym. Tacy właśnie ludzie doprowadzili do likwidacji szkoły w Łososinie i wyrzucili J. Marka z upaństwowionej „Owocarni” (1949 r.).

I nic w tym dziwnego – szkoła w Łososinie nie tylko porządnie uczyła zawodu. Wychowanie patriotyczne było tam czymś tak oczywistym, że nikt o tym nawet nie mówił. A w „Owocarni” panował szacunek dla pracy i ludzi pracowitych. Ileż to razy sam Inżynier pracował fizycznie razem z innymi. A pamiętają i to, jak kiedyś w trakcie przerwy na obiad, przysiadł z innymi byle gdzie. Pojawiła się dziewczyna z posiłkiem. Jemu podała jedzenie na talerzu, a innym na blaszanych miskach. „Maruś” talerza nie przyjął i uczynił to z następującym komentarzem: „My syćka jednacy. Psynieśze dziywce na misce.” Takie zachowania i tacy ludzie byli przecież komunizmowi najzupełniej obcy, wręcz nienawistni.

Październik 1956 r. przyniósł nie tylko perspektywę powrotu do „Owocarni”, ale także propozycję posłowania do sejmu. Nie trzeba dodawać, że w przypadku takiego Człowieka, wybory, o ile tylko komunistycznym zwyczajem nie były sfałszowane, stały się jedynie formalnością. Ale nawet dla takiego tytana, przeżyć było zbyt wiele. W trakcie prac nad reaktywacją „Owocarni” zmarł z wyczerpania. Bezpośrednią przyczyną śmierci był zawał – najprawdopodobniej już nie pierwszy, tak jak nie pierwszy raz zasłabł z wyczerpania… A zresztą, Październik rychło się skończył. Tysięcy pomordowanych Najlepszych nikt nie wskrzesił, a ich oprawców nikt nie ukarał. Chowali ich potem z honorami w „alejach zasłużonych”…

Nie przypadkiem w artykule dotyczącym „małego” przetwórstwa, tak wiele miejsca poświęciłem „Marusiowi” – tak nazywali go najbliżsi. Ten człowiek posiadał bowiem wszystkie cechy niezbędne komuś, kto zamierza prowadzić samodzielną działalność gospodarczą na wsi także dzisiaj – wizjonerstwo, samodzielny i nowoczesny sposób myślenia, pracowitość, pomysłowość, wiedza fachowa na wysokim poziomie, twardy charakter, upór… Chodzi bowiem dokładnie o to samo, o co chodziło za czasów Józefa Marka. Tylko, że ta prawda występuje w nieco innym kostiumie. Wtedy był przedsiębiorca kupujący owoce „na pniu”, dzisiaj – to zakład przetwórczy, prowadzący krótkowzroczną politykę surowcową, która nie uwzględnia i nie rozumie potrzeb producentów surowca.

I teraz trzeba być nie tylko pragmatykiem, ale trochę i romantykiem. Determinacji potrzeba wcale nie mniej niż niegdyś. Jesteśmy dziś bowiem świadkami dwóch bardzo niebezpiecznych tendencji. Oto, w UE (nie przypadkiem zapewne), ma miejsce bardzo niedobry nurt. Mianowicie, w „małym” przetwórstwie wszelkiej maści (a więc i ogrodniczym także), coraz bardziej przeszkadzają przepisy, które opracowuje się pod kątem potrzeb wielkich firm. Na dodatek, od „małych” wymaga się zwykle, aby także przepisów tych przestrzegali.

Często, z natury rzeczy, jest to zupełnie niemożliwe i w istocie bezsensowne. Konsekwencje wynikające z takiego podejścia są niezwykle groźne, bo dotykają fundamentu przedsiębiorczości – małych firm, na których od zawsze opiera się każda sensownie funkcjonująca gospodarka.

I drugie zjawisko, może jeszcze groźniejsze niż poprzednie. Chodzi o biurokrację, czyli – zgodnie z definicją – o wszechwładzę urzędników, których poczynania są tak naprawdę zupełnie bezkarne. Taki mechanizm był istotą funkcjonowania niszczącego wszystko komunizmu. Dlaczego więc, na tak samo absurdalnych zasadach, usiłujemy budować kapitalizm?

Dr Grzegorz Klimek

Artykuł pochodzi z numeru 10/2015 „Hasła Ogrodniczego”

Related Posts

None found

Poprzedni artykułPonad 1,5 mln osób odwiedziło polski pawilon na Expo
Następny artykułTrzmiele zamiast oprysków

1 KOMENTARZ

  1. Odnośnie ostatniego akapitu o biurokracji. Wszechwładza urzędników bierze się od najniższego szczebla urzędu, który drży przed wyższą instancją.
    Byłem w kilku krajach na tzw. zachodzie i tam jest o wiele łatwiej niż w naszym kochanym kraju – jeżeli chodzi o działanie małych firm. To my Polacy chcemy być świętsi od „papierza” i wymyślamy bzdurne przepisy, o których na zachodzie „zgniłej” Europy nikt nawet nie myśli.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz treść komentarza
Wpisz swoje imię

ZGODA NA PRZETWARZANIE DANYCH OSOBOWYCH *

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany, podajesz go wyłącznie do wiadomości redakcji. Nie udostępnimy go osobom trzecim. Nie wysyłamy spamu. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem*.