O HODOWLI I NOWOŚCIACH ODMIANOWYCH – ROZMOWA Z DR. PIOTREM MURASEM

    — Co roku na rynek trafiają setki nowych odmian drzew, krzewów i bylin. Jak "rodzą się" te nowości? Jakie są drogi ich uzyskiwania?

    P. M.: Czasy, kiedy odmiany pojawiały się na zasadzie "ktoś, gdzieś, coś" znalazł i wprowadził do produkcji, mijają. Co nie znaczy, że tą drogą nie docierają i nie będą docierały na rynek nowości. Jest bowiem wielu hobbystów, stale poszukujących ciekawostek, a także szkółkarzy, którzy w trakcie produkcji — często przez przypadek — wyłapują interesujące formy. Przykładem tej grupy odkrywców odmian może być międzynarodowe stowarzyszenie poszukiwaczy czarcich mioteł, które ma swoich członków i w Polsce. Jest to w gruncie rzeczy amatorska z punktu widzenia hodowli działalność. Wprawdzie z reguły zajmują się nią fachowcy, ale od rozmnażania roślin, nie od genetyki i hodowli. Ogólnie jednak maleje znaczenie naturalnego zbieractwa i przypadkowej działalnoś­ci. Wchodzimy w fazę, kiedy coraz bardziej roz­wija się ukierunkowana hodowla drzew i krzewów ozdobnych.

    — Czy tendencja ta nie dotyczy tylko Europy? Wydaje się, że na innych kontynentach, gdzie wciąż istnieją niezbadane tereny, "łowcy roś­lin" wciąż mogą dość łatwo znajdować dendrologiczne nowości.

    P. M.: Nie da się tego zawęzić tylko do Europy. Taki sam proces widać w USA. Tam na dodatek jest więcej pieniędzy na hodowlę, lepsza organizacja całej branży "botanicznej", między innymi wsparcie tych działań ze strony fundacji, prywatnych ludzi — dobroczyńców. Poza tym Amerykanie mają niemal nieograniczone możliwości terytorialne, co bardzo sprzyja hodowli.

    — Czy jednak nie za dużo nowości dostaje się na światowy rynek?

    P. M.: Ta mnogość nie dotyczy wszystkich grup roślin. Choćby drzew ulicznych i alejowych, przeznaczonych przede wszystkim do miast. Hodowlą zajmują się w tym przypadku głównie ośrodki naukowe, które nie zalewają rynku swoimi odkryciami. Przykładem mogą być prace Amerykanów nad wiązami odpornymi na chorobę holenderską czy miłorzębami dostosowanymi do sadzenia na terenach zieleni. Ważna w tego typu pracach jest również odporność nowych typów na szkodniki, których zwalczanie w warunkach miejskich jest niemożliwe lub bardzo trudne i kosztowne. Osobnego komentarza wymagają róże do ogrodów czy na tereny zieleni. Hodowla tej grupy roślin — ostatnio zwłaszcza odmian okrywowych — jest intensywna i skupia się w rękach prywatnych firm-potentatów. Stanowi ona jednak jakby produkt uboczny hodowli róż w ogóle, gdyż dominują w tych przedsiębiorstwach odmiany do uprawy na kwiaty cięte pod osłonami.

    Masa nowości pojawia się natomiast wśród roś­lin mniejszych, produkowanych w ogromnych ilościach, trafiających głównie do prywatnych ogrodów. Czyli do tzw. indywidualnych odbiorców, którzy obecnie kupują w sumie najwięcej. Warto wspomnieć choćby wrzośce, kiedyś dostępne w ubogim asortymencie, a obecnie — w wyniku celowej działalności hodowlanej — reprezentowane przez wiele odmian, czy całe serie hortensji, barwinków, krzewuszek, trzmielin, forsycji.

    — Reasumując: prywatni odbiorcy, którzy są wybredną i bardzo zróżnicowaną grupą klientów, sami prowokują ten "zalew" rynku nowościami, gdy tymczasem na terenach zieleni obowiązują określone kanony i bardzo ważne są walory użytkowe drzew oraz krzewów.

    P. M.: Istotnie, tworząc odmiany czy produkując rośliny dla "ogródkowicza", główny nacisk kładzie się na ich aspekty dekoracyjne. W efekcie mamy tę — w przenośni i dosłownie — pstrokaciznę kultywarową: nadmiar odmian berberysów, dereni, krzewuszek, trzmielin. Wystarczy, że pojawi się forma z nieco tylko inną od dotychczasowych plamistością czy obrzeżeniem liści, by wprowadzić ją na rynek jako nową odmianę. Tego typu koniunkturę nakręcają przede wszystkim Holendrzy, którzy posiedli umiejętność skutecznej sprzedaży produktów ogrodniczych. Chociaż wielkie firmy szkółkarskie z innych krajów, produkujące materiał wyjściowy (np. francuska A. Briant) też się mocno angażują w hodowlę i promocję nowości.

    — Współczesna organizacja hodowli odbiega już jednak od modelu klasycznego, w którym za daną odmianą stał jeden konkretny człowiek. Teraz ważny jest przede wszystkim marketing, który przejmuje firma o dużym kapitale i sile przebicia na rynku, natomiast często niemająca nic wspólnego z właściwą pracą hodowlaną lub ograniczająca hodowlę do "swoich" gatunków, a resztę nowości kupująca z zewnątrz. Nie ma w tym nic zdrożnego, bo drobni hodowcy nie potrafiliby zmaterializować swoich sukcesów ani zadbać o prawa własności, które w przypadku odmian rozmnażanych wegetatywnie często są łamane.

    P. M.: Bez takiego wsparcia nieznany hodowca pozostaje amatorem, który działa sobie "po cichu" bez wymiernych efektów.

    — Światek zagranicznych hodowców coraz lepiej dba o swoje prawa. Powstają firmy, które z jednej strony działają jako "łowcy roślin" (poszukują nowych odmian), a z drugiej jako "łowcy głów", gdyż w imieniu reprezentowanych przez siebie hodowców — właścicieli tych odmian — zajmują się ściąganiem opłat licencyjnych.

    P. M.: Szkółkarze powinni się przyzwyczaić do tego, że dostęp do nowości staje się coraz droższy, a gdy wejdziemy do Unii Europejskiej liczba odmian prawnie u nas chronionych powiększy się*. Chcę podkreślić, że naganna jest niechęć producentów do ponoszenia opłat licencyjnych, które przecież są zapłatą dla hodowcy, latami inwes­tującego w otrzymanie danej odmiany i we wstępną ocenę takiej nowości w porównaniu ze standardami. Są to zwykle kosztowne prace, podobnie jak ochrona prawna odmian w instytucjach zajmujących się nią**.

    — Trzeba przyznać, że wprowadzane bywają do sprzedaży odmiany niekoniecznie na to zasługujące. Niekiedy brakuje też uczestnikom rynku szkółkarskiego wystarczającej wiedzy na temat tego, co już znajduje się w obrocie na świecie, i chcą lansować własne "odmiany". Co zatem z weryfikacją takich nowości?

    P. M.: Rynek je weryfikuje, odmianowe buble nie dostają się do szerszej produkcji lub bardzo szybko z niej wypadają. Trzeba jednak zaznaczyć, że często swój udział w lansowaniu odmiany mają werdykty jurorów na targach, np. Plantarium. To znajduje odbicie w prasie i promuje nagrodzone nowości. Obecnie bardzo skutecznym medium jest też internet, gdzie można znaleźć bieżące rankingi odmian niektórych gatunków.

    — Mimo wszystko pojawiają się nowości, które stają się hitami — być może na krótko — choć teoretycznie na to nie zasługują. Czy dużo jest przykładów takich roślin?

    P. M.: Przez poprzednich kilka lat takimi kometami, które zweryfikowała przedostatnia zima, były u nas nowe odmiany laurowiśni wschodniej, głogownika (Photinia x fraserii), powszechnie mnożone w polskich szkółkach. O dostępności odmiany na rynku decyduje też — oprócz popytu na nią, częs­to umiejętnie wykreowanego — łatwość jej mnożenia. Nie ma się więc co dziwić, że przebojami stają się takie odmiany, jak 'Teddy' żywotnika zachodniego — mimo że w ogrodzie traci kulisty pokrój, którym młody okaz w pojemniku przykuwa uwagę kupującego. W przypadku niektórych gatunków, jak różaneczniki, azalie, kalmie, dobór nowości i w ogóle odmian na naszym rynku jest w dużym stopniu zależny od oferty laboratoriów in vitro, sprzedających materiał wyjściowy. W efekcie, oferta odmian jest ograniczona do tych, które dobrze się rozmnażają metodą kultur tkankowych. Brakuje natomiast niektórych wartościowych kreacji (np. różanecznika jakuszimańskiego), które trzeba by mnożyć przez szczepienie, sadzonki. O utrzymaniu się odmiany krzewu czy drzewa w produkcji towarowej decyduje też w coraz większym stopniu odporność na choroby, które się w szkółkach nasilają. Nowość, która jest wrażliwsza na patogeny niż starsze odmiany, ma więc małe szanse.

    — Wspomniał Pan o ostrej zimie 2002/2003, która — z punktu widzenia hodowcy — była korzystnym zjawiskiem. Odporność na mróz w dużym stopniu decyduje o wartości odmiany, a jest cechą trudną do w miarę szybkiego zweryfikowania przez rynek. Ostatnio coraz mniej się liczyła w naszym kraju przy doborze odmian, skoro sprzedawano nie tylko wymienione laurowiśnie czy głogowniki, ale nawet krzewy z rodzaju x Cupressocyparis.

    P. M.: Mam na ten temat bardzo niepochlebną opinię o producentach, chociaż rozumiem ich trudną sytuację — bycie pod silną presją handlowców.

    — Nie ma sensu jednak narzucanie szkółkarzom, jakie odmiany powinni wybierać. Rejes­try odmian okazały się przecież martwymi zapisami, a polski rynek stał się w dużej mierze powieleniem rynku holenderskiego i niemieckiego.

    P. M.: Istotnie, jesteśmy rynkiem wtórnym, choć ciekawostki będą przychodzić coraz częściej także z innych stron świata. Na razie żałuję, że zbyt mało odmian trafia do nas z USA.

    — Niezbędne jest uświadamianie klientów, co do cech popularyzowanych odmian. Warto tu wspomnieć dobór, który propaguje Związek Szkółkarzy Polskich publikując "Katalog roślin — drzewa, krzewy, byliny" i upowszechniając wybrane odmiany w czasopismach dla tzw. amatorów.

    P. M.: Jest to pozytywne zjawisko i można tą drogą zdziałać jeszcze więcej. Jeśli chodzi o rośliny wrzosowate takie zadanie może spełnić Grupa Rośliny Wrzosowate, do której należą i naukowcy, i szkółkarze, i hobbyści. Szkoda, że zbyt małą rolę odgrywają — poza szlachet­nymi wyjątkami — krajowe ogrody botaniczne.

    — Wróćmy do hodowli. Nie jest to łatwe zajęcie, często bardzo niewdzięczne. Jakie trudy musi pokonać hodowca?

    P. M.: Różna jest sytuacja hodowców w różnych krajach, o czym już mówiłem wspominając USA. Na naszym podwórku rzeczywiście nie jest łatwo. Podstawą każdej hodowli jest bowiem baza genetyczna w postaci kolekcji. A my w Polsce, poza kilkoma ośrodkami, praktycznie ich nie mamy. Ostatnie "chude" lata zaowocowały niedoinwes­towaniem ogrodów botanicznych, arboretów i innych placówek naukowych. Brakuje tam więc nowości. Stare gatunki i odmiany wprawdzie są bardzo ważną bazą dla hodowcy, ale potrzebny jest także "ożywczy" komponent, aby otrzymać coś naprawdę interesującego dla rynku. Inaczej hodowla będzie sztuką dla sztuki. Takie kolekcje mają natomiast Niemcy, Holendrzy, a nawet Czesi — wiele utworzonych tam zostało przez prywatnych ogrodników — nie mówiąc o Amerykanach z USA.

    — Czy jest to zatem wyzwanie dla naszych szkółkarzy, by stworzyć mateczniki "narodowe" najważniejszych gatunków?

    P. M.: Są początki takich kolekcji przy szkółkach, odnotowane w publikacji Index Plantarum Polskich Kolekcji Dendrologicznych***. Na przykład rodzaju Acer u J. B. Szmitów w Ciechanowie, różaneczników u E. Pudełka w Pisarzowicach, wrzosów u S. Wiśniowskiego w Gnojniku, powojników w szkółce Clematis w Pruszkowie. Tworzenie takich mateczników "narodowych" wymaga jednak czasu, którego zwykle szkółkarzom brakuje, i specjalnego zacięcia — prowadzenia dokumentacji, studiowania literatury, drobiaz­gowości, itp.

    — Podstawowa trudność hodowli polega chyba na opanowaniu warsztatu twórcy odmian. Wiadomo przy tym, że są gatunki "łatwiejsze", w których przypadku tradycyjna hodowla nie jest zajęciem tylko dla wybrańców.

    P. M.: Rzeczywiście, są gatunki, u których łatwo przeprowadzić zapylenie krzyżowe — mają prostą budowę kwiatów, nieskomplikowaną biologię kwitnienia. Wówczas wystarczy zasadnicza wiedza (zapylić, wysiać nasiona, przeprowadzić selekcję), by doprowadzić do celu. Na przykład liliowiec, u którego w dodatku kwitnienie nowo otrzymanych siewek można ocenić już w dwa lata po wysiewie nasion własnych mieszańców (nasiona zaś dojrzewają w 2 miesiące po zapyleniu). Nie znaczy to wcale, że łatwo uzyskać przebojową odmianę. Bo gdy stosunkowo prosty jest proces hodowlany, to tym silniejsza konkurencja na rynku światowym. Toteż zawsze należy swoje kandydatki na odmiany porównywać z wzorcami, a nie nazywać ad hoc odmianą czegoś, co jest gorsze od już istniejących kreacji lub nie różni się od nich. Amerykanie wydają się nie do pokonania, jeśli chodzi o liliowce. Ale w USA hodowlą tych roślin, a także irysów, różaneczników, itd., zajmują się tysiące osób.

    Na drugim biegunie są np. róże. Jest to skomplikowany, bogaty i bardzo zróżnicowany materiał genetyczny. Trzeba tu dużej wiedzy i rozeznania oraz współpracy z genetykiem, żeby wyhodować coś odpowiedniego.

    — Co — mimo wszystkich uciążliwości, jakie wiążą się z pracą hodowcy — sprawiło, że się nią Pan zajął i ją kontynuuje?

    P. M.: Było to przede wszystkim wyzwanie dla naukowca. Nie miałem natomiast złudzeń, że otrzymane przeze mnie odmiany zawojują rynek. Znam bowiem jego realia, a także problemy, o których przed chwilą rozmawialiśmy. W pracach pomog­ło mi wsparcie genetyka — profesor Marii Klein z Katedry Hodowli i Nasiennictwa AR w Krakowie — które z czasem zyskałem.

    — Zaczęło się od różaneczników, a jednym z podstawowych kryteriów hodowli była odporność na mróz.

    P. M.: Nie sama odporność na mróz, ale pełne do­stosowanie roślin do naszych specyficznych warunków klimatycznych. Nie tylko chodzi o niską temperaturę, ale dopasowanie rytmiki wzrostu do przebiegu tej temperatury, co jest większym problemem niż sam mróz. Doskonale obrazują taką potrzebę wnioski z prac doktora P. M. A. Tigerstedta, hodowcy fińskich odmian różaneczników, które wymagały dostosowania cyklu wzrostu oraz rozwoju m.in. do krótkiego w Finlandii okresu wegetacji i długich dni (właściwie "białych nocy"). Nieprzydatny do tych prac hodowlanych okazał się zupełnie odporny na mróz, pochodzący z Chin różanecznik Przewalskiego. W Finlandii — gdzie zima przychodzi już we wrześniu — marzną mu pąki kwiatowe. Z tego wynikała też konkluzja, że z kolei odmiany fińskie, wywodzące się od różanecznika krótkoowocowego (R. brachycarpum ssp. tigerstedtii) niekoniecznie będą przydatne w innych częściach Europy. I rzeczywiście tylko kilka z nich może się nadawać do uprawy w Polsce.

    — A więc hodowca powinien posiąść nie tylko wiedzę na temat genetyki, fenologii, ale także być po trosze klimatologiem i artystą.

    P. M.: Musi mieć przede wszystkim wyobrażenie — wynikające z "książkowej" wiedzy o zasadach dziedziczenia — co w ogóle można z danego materiału uzyskać. Ale polecam na długie zimowe, trochę mniej absorbujące ogrodników, wieczory lekturę książek o szeroko pojętej historii sztuki i architektury. Mimo iż zmieniły się gusty współczesnych odbiorców, kanony piękna przetrwały.

    — Ile lat trzeba poświęcić na otrzymanie odmiany? Rozmawialiśmy o "łatwych" liliowcach, a co z przykładowymi krzewami i drzewami?

    P. M.: Uważa się, że przy krzewach ozdobnych — odmianach otrzymanych drogą generatywną — od początku prac hodowlanych do zakończenia wstępnej oceny, która dotyczy kwitnienia i dostosowania roślin do warunków uprawy, upływa co najmniej 10–12 lat. Jeśli gatunek późno wchodzi w okres kwitnienia, jak stewarcja, którą też się zajmuję, okres ten się wydłuża.

    — Jakie szanse mają odmiany polskiej hodowli?

    P. M.: To, co się ostatnio pojawia, ma na ogół znaczenie ciekawostkowe, brakuje natomiast nowych odmian, które byłyby produkowane na dużą skalę. Te z przeszłości już się "starzeją" lub zniknęły z katalogów. Na dobre zaistniały na międzynarodowym rynku tylko polskie powojniki — dzięki tradycjom i zapaleńcom, którzy zajmowali się hodowlą, jak brat Stefan Franczak. Także dzięki szkółce Clematis, która wprowadziła je do masowej produkcji. Wydaje się, że szansę zrobienia światowej kariery ma teraz berberys 'Maria' ze szkółki L. G. Kurowskich (patrz "Szkółkarstwo" 1/2004).

    — Jak powinni postępować odkrywcy ciekawych form we własnej szkółce, o ile nie są to mutanty chronionych odmian, należące — zgodnie z prawem — do właściciela kreacji wyjściowej? Takie znaleziska też wymagają co najmniej kilkunastu lat obserwacji, zanim zostaną skierowane na rynek.

    P. M.: Należy je rozmnożyć uzyskując możliwie dużą w danych realiach technologicznych i finansowych populację. Tylko wówczas można dokonać rzetelnych porównań z dotychczasowymi odmianami i wykazać nowatorstwo. Warto, by szkółkarze, którzy decydują się na wprowadzanie własnych odmian tego typu, korzystali z konsultacji dendrologów.

    — Czekając na kolejne szkółkarskie nowości, które wszak są siłą napędową całej naszej branży, dziękuję za rozmowę i życzę sukcesów hodowlanych.

    rozmawiała Alicja Cecot


    * — o prawnej ochronie odmian na poziomie unijnym, a także o nowej ustawie dotyczącej przepisów "licencyjnych", które zaczną obowiązywać w Polsce z chwilą przystąpienia naszego kraju do Unii — czyt. w "Szkółkarstwie" 3/2003

    ** — w UE ochroną zajmuje się Community Plant Variety Office z siedzibą we francuskim mieście Angers (www.cpvo.eu.int)

    *** — Prace Ogrodu Botanicznego Uniwersytetu Wrocławskiego (tom 5, zeszyt 1: 17–306, 1999)

    — Co roku na rynek trafiają setki nowych odmian drzew, krzewów i bylin. Jak „rodzą się” te nowości? Jakie są drogi ich uzyskiwania?



    P. M.: Czasy, kiedy odmiany pojawiały się na zasadzie „ktoś, gdzieś, coś” znalazł i wprowadził do produkcji, mijają. Co nie znaczy, że tą drogą nie docierają i nie będą docierały na rynek nowości. Jest bowiem wielu hobbystów, stale poszukujących ciekawostek, a także szkółkarzy, którzy w trakcie produkcji — często przez przypadek — wyłapują interesujące formy. Przykładem tej grupy odkrywców odmian może być międzynarodowe stowarzyszenie poszukiwaczy czarcich mioteł, które ma swoich członków i w Polsce. Jest to w gruncie rzeczy amatorska z punktu widzenia hodowli działalność. Wprawdzie z reguły zajmują się nią fachowcy, ale od rozmnażania roślin, nie od genetyki i hodowli. Ogólnie jednak maleje znaczenie naturalnego zbieractwa i przypadkowej działalnoś­ci. Wchodzimy w fazę, kiedy coraz bardziej roz­wija się ukierunkowana hodowla drzew i krzewów ozdobnych.



    — Czy tendencja ta nie dotyczy tylko Europy? Wydaje się, że na innych kontynentach, gdzie wciąż istnieją niezbadane tereny, „łowcy roś­lin” wciąż mogą dość łatwo znajdować dendrologiczne nowości.



    P. M.: Nie da się tego zawęzić tylko do Europy. Taki sam proces widać w USA. Tam na dodatek jest więcej pieniędzy na hodowlę, lepsza organizacja całej branży „botanicznej”, między innymi wsparcie tych działań ze strony fundacji, prywatnych ludzi — dobroczyńców. Poza tym Amerykanie mają niemal nieograniczone możliwości terytorialne, co bardzo sprzyja hodowli.



    — Czy jednak nie za dużo nowości dostaje się na światowy rynek?



    P. M.: Ta mnogość nie dotyczy wszystkich grup roślin. Choćby drzew ulicznych i alejowych, przeznaczonych przede wszystkim do miast. Hodowlą zajmują się w tym przypadku głównie ośrodki naukowe, które nie zalewają rynku swoimi odkryciami. Przykładem mogą być prace Amerykanów nad wiązami odpornymi na chorobę holenderską czy miłorzębami dostosowanymi do sadzenia na terenach zieleni. Ważna w tego typu pracach jest również odporność nowych typów na szkodniki, których zwalczanie w warunkach miejskich jest niemożliwe lub bardzo trudne i kosztowne. Osobnego komentarza wymagają róże do ogrodów czy na tereny zieleni. Hodowla tej grupy roślin — ostatnio zwłaszcza odmian okrywowych — jest intensywna i skupia się w rękach prywatnych firm-potentatów. Stanowi ona jednak jakby produkt uboczny hodowli róż w ogóle, gdyż dominują w tych przedsiębiorstwach odmiany do uprawy na kwiaty cięte pod osłonami.


    Masa nowości pojawia się natomiast wśród roś­lin mniejszych, produkowanych w ogromnych ilościach, trafiających głównie do prywatnych ogrodów. Czyli do tzw. indywidualnych odbiorców, którzy obecnie kupują w sumie najwięcej. Warto wspomnieć choćby wrzośce, kiedyś dostępne w ubogim asortymencie, a obecnie — w wyniku celowej działalności hodowlanej — reprezentowane przez wiele odmian, czy całe serie hortensji, barwinków, krzewuszek, trzmielin, forsycji.



    — Reasumując: prywatni odbiorcy, którzy są wybredną i bardzo zróżnicowaną grupą klientów, sami prowokują ten „zalew” rynku nowościami, gdy tymczasem na terenach zieleni obowiązują określone kanony i bardzo ważne są walory użytkowe drzew oraz krzewów.



    P. M.: Istotnie, tworząc odmiany czy produkując rośliny dla „ogródkowicza”, główny nacisk kładzie się na ich aspekty dekoracyjne. W efekcie mamy tę — w przenośni i dosłownie — pstrokaciznę kultywarową: nadmiar odmian berberysów, dereni, krzewuszek, trzmielin. Wystarczy, że pojawi się forma z nieco tylko inną od dotychczasowych plamistością czy obrzeżeniem liści, by wprowadzić ją na rynek jako nową odmianę. Tego typu koniunkturę nakręcają przede wszystkim Holendrzy, którzy posiedli umiejętność skutecznej sprzedaży produktów ogrodniczych. Chociaż wielkie firmy szkółkarskie z innych krajów, produkujące materiał wyjściowy (np. francuska A. Briant) też się mocno angażują w hodowlę i promocję nowości.



    — Współczesna organizacja hodowli odbiega już jednak od modelu klasycznego, w którym za daną odmianą stał jeden konkretny człowiek. Teraz ważny jest przede wszystkim marketing, który przejmuje firma o dużym kapitale i sile przebicia na rynku, natomiast często niemająca nic wspólnego z właściwą pracą hodowlaną lub ograniczająca hodowlę do „swoich” gatunków, a resztę nowości kupująca z zewnątrz. Nie ma w tym nic zdrożnego, bo drobni hodowcy nie potrafiliby zmaterializować swoich sukcesów ani zadbać o prawa własności, które w przypadku odmian rozmnażanych wegetatywnie często są łamane.



    P. M.: Bez takiego wsparcia nieznany hodowca pozostaje amatorem, który działa sobie „po cichu” bez wymiernych efektów.



    — Światek zagranicznych hodowców coraz lepiej dba o swoje prawa. Powstają firmy, które z jednej strony działają jako „łowcy roślin” (poszukują nowych odmian), a z drugiej jako „łowcy głów”, gdyż w imieniu reprezentowanych przez siebie hodowców — właścicieli tych odmian — zajmują się ściąganiem opłat licencyjnych.



    P. M.: Szkółkarze powinni się przyzwyczaić do tego, że dostęp do nowości staje się coraz droższy, a gdy wejdziemy do Unii Europejskiej liczba odmian prawnie u nas chronionych powiększy się*. Chcę podkreślić, że naganna jest niechęć producentów do ponoszenia opłat licencyjnych, które przecież są zapłatą dla hodowcy, latami inwes­tującego w otrzymanie danej odmiany i we wstępną ocenę takiej nowości w porównaniu ze standardami. Są to zwykle kosztowne prace, podobnie jak ochrona prawna odmian w instytucjach zajmujących się nią**.



    — Trzeba przyznać, że wprowadzane bywają do sprzedaży odmiany niekoniecznie na to zasługujące. Niekiedy brakuje też uczestnikom rynku szkółkarskiego wystarczającej wiedzy na temat tego, co już znajduje się w obrocie na świecie, i chcą lansować własne „odmiany”. Co zatem z weryfikacją takich nowości?



    P. M.: Rynek je weryfikuje, odmianowe buble nie dostają się do szerszej produkcji lub bardzo szybko z niej wypadają. Trzeba jednak zaznaczyć, że często swój udział w lansowaniu odmiany mają werdykty jurorów na targach, np. Plantarium. To znajduje odbicie w prasie i promuje nagrodzone nowości. Obecnie bardzo skutecznym medium jest też internet, gdzie można znaleźć bieżące rankingi odmian niektórych gatunków.



    — Mimo wszystko pojawiają się nowości, które stają się hitami — być może na krótko — choć teoretycznie na to nie zasługują. Czy dużo jest przykładów takich roślin?



    P. M.: Przez poprzednich kilka lat takimi kometami, które zweryfikowała przedostatnia zima, były u nas nowe odmiany laurowiśni wschodniej, głogownika (Photinia x fraserii), powszechnie mnożone w polskich szkółkach. O dostępności odmiany na rynku decyduje też — oprócz popytu na nią, częs­to umiejętnie wykreowanego — łatwość jej mnożenia. Nie ma się więc co dziwić, że przebojami stają się takie odmiany, jak 'Teddy’ żywotnika zachodniego — mimo że w ogrodzie traci kulisty pokrój, którym młody okaz w pojemniku przykuwa uwagę kupującego. W przypadku niektórych gatunków, jak różaneczniki, azalie, kalmie, dobór nowości i w ogóle odmian na naszym rynku jest w dużym stopniu zależny od oferty laboratoriów in vitro, sprzedających materiał wyjściowy. W efekcie, oferta odmian jest ograniczona do tych, które dobrze się rozmnażają metodą kultur tkankowych. Brakuje natomiast niektórych wartościowych kreacji (np. różanecznika jakuszimańskiego), które trzeba by mnożyć przez szczepienie, sadzonki. O utrzymaniu się odmiany krzewu czy drzewa w produkcji towarowej decyduje też w coraz większym stopniu odporność na choroby, które się w szkółkach nasilają. Nowość, która jest wrażliwsza na patogeny niż starsze odmiany, ma więc małe szanse.



    — Wspomniał Pan o ostrej zimie 2002/2003, która — z punktu widzenia hodowcy — była korzystnym zjawiskiem. Odporność na mróz w dużym stopniu decyduje o wartości odmiany, a jest cechą trudną do w miarę szybkiego zweryfikowania przez rynek. Ostatnio coraz mniej się liczyła w naszym kraju przy doborze odmian, skoro sprzedawano nie tylko wymienione laurowiśnie czy głogowniki, ale nawet krzewy z rodzaju x Cupressocyparis.



    P. M.: Mam na ten temat bardzo niepochlebną opinię o producentach, chociaż rozumiem ich trudną sytuację — bycie pod silną presją handlowców.



    — Nie ma sensu jednak narzucanie szkółkarzom, jakie odmiany powinni wybierać. Rejes­try odmian okazały się przecież martwymi zapisami, a polski rynek stał się w dużej mierze powieleniem rynku holenderskiego i niemieckiego.



    P. M.: Istotnie, jesteśmy rynkiem wtórnym, choć ciekawostki będą przychodzić coraz częściej także z innych stron świata. Na razie żałuję, że zbyt mało odmian trafia do nas z USA.



    — Niezbędne jest uświadamianie klientów, co do cech popularyzowanych odmian. Warto tu wspomnieć dobór, który propaguje Związek Szkółkarzy Polskich publikując „Katalog roślin — drzewa, krzewy, byliny” i upowszechniając wybrane odmiany w czasopismach dla tzw. amatorów.



    P. M.: Jest to pozytywne zjawisko i można tą drogą zdziałać jeszcze więcej. Jeśli chodzi o rośliny wrzosowate takie zadanie może spełnić Grupa Rośliny Wrzosowate, do której należą i naukowcy, i szkółkarze, i hobbyści. Szkoda, że zbyt małą rolę odgrywają — poza szlachet­nymi wyjątkami — krajowe ogrody botaniczne.



    — Wróćmy do hodowli. Nie jest to łatwe zajęcie, często bardzo niewdzięczne. Jakie trudy musi pokonać hodowca?



    P. M.: Różna jest sytuacja hodowców w różnych krajach, o czym już mówiłem wspominając USA. Na naszym podwórku rzeczywiście nie jest łatwo. Podstawą każdej hodowli jest bowiem baza genetyczna w postaci kolekcji. A my w Polsce, poza kilkoma ośrodkami, praktycznie ich nie mamy. Ostatnie „chude” lata zaowocowały niedoinwes­towaniem ogrodów botanicznych, arboretów i innych placówek naukowych. Brakuje tam więc nowości. Stare gatunki i odmiany wprawdzie są bardzo ważną bazą dla hodowcy, ale potrzebny jest także „ożywczy” komponent, aby otrzymać coś naprawdę interesującego dla rynku. Inaczej hodowla będzie sztuką dla sztuki. Takie kolekcje mają natomiast Niemcy, Holendrzy, a nawet Czesi — wiele utworzonych tam zostało przez prywatnych ogrodników — nie mówiąc o Amerykanach z USA.



    — Czy jest to zatem wyzwanie dla naszych szkółkarzy, by stworzyć mateczniki „narodowe” najważniejszych gatunków?



    P. M.: Są początki takich kolekcji przy szkółkach, odnotowane w publikacji Index Plantarum Polskich Kolekcji Dendrologicznych***. Na przykład rodzaju Acer u J. B. Szmitów w Ciechanowie, różaneczników u E. Pudełka w Pisarzowicach, wrzosów u S. Wiśniowskiego w Gnojniku, powojników w szkółce Clematis w Pruszkowie. Tworzenie takich mateczników „narodowych” wymaga jednak czasu, którego zwykle szkółkarzom brakuje, i specjalnego zacięcia — prowadzenia dokumentacji, studiowania literatury, drobiaz­gowości, itp.



    — Podstawowa trudność hodowli polega chyba na opanowaniu warsztatu twórcy odmian. Wiadomo przy tym, że są gatunki „łatwiejsze”, w których przypadku tradycyjna hodowla nie jest zajęciem tylko dla wybrańców.



    P. M.: Rzeczywiście, są gatunki, u których łatwo przeprowadzić zapylenie krzyżowe — mają prostą budowę kwiatów, nieskomplikowaną biologię kwitnienia. Wówczas wystarczy zasadnicza wiedza (zapylić, wysiać nasiona, przeprowadzić selekcję), by doprowadzić do celu. Na przykład liliowiec, u którego w dodatku kwitnienie nowo otrzymanych siewek można ocenić już w dwa lata po wysiewie nasion własnych mieszańców (nasiona zaś dojrzewają w 2 miesiące po zapyleniu). Nie znaczy to wcale, że łatwo uzyskać przebojową odmianę. Bo gdy stosunkowo prosty jest proces hodowlany, to tym silniejsza konkurencja na rynku światowym. Toteż zawsze należy swoje kandydatki na odmiany porównywać z wzorcami, a nie nazywać ad hoc odmianą czegoś, co jest gorsze od już istniejących kreacji lub nie różni się od nich. Amerykanie wydają się nie do pokonania, jeśli chodzi o liliowce. Ale w USA hodowlą tych roślin, a także irysów, różaneczników, itd., zajmują się tysiące osób.


    Na drugim biegunie są np. róże. Jest to skomplikowany, bogaty i bardzo zróżnicowany materiał genetyczny. Trzeba tu dużej wiedzy i rozeznania oraz współpracy z genetykiem, żeby wyhodować coś odpowiedniego.



    — Co — mimo wszystkich uciążliwości, jakie wiążą się z pracą hodowcy — sprawiło, że się nią Pan zajął i ją kontynuuje?



    P. M.: Było to przede wszystkim wyzwanie dla naukowca. Nie miałem natomiast złudzeń, że otrzymane przeze mnie odmiany zawojują rynek. Znam bowiem jego realia, a także problemy, o których przed chwilą rozmawialiśmy. W pracach pomog­ło mi wsparcie genetyka — profesor Marii Klein z Katedry Hodowli i Nasiennictwa AR w Krakowie — które z czasem zyskałem.



    — Zaczęło się od różaneczników, a jednym z podstawowych kryteriów hodowli była odporność na mróz.



    P. M.: Nie sama odporność na mróz, ale pełne do­stosowanie roślin do naszych specyficznych warunków klimatycznych. Nie tylko chodzi o niską temperaturę, ale dopasowanie rytmiki wzrostu do przebiegu tej temperatury, co jest większym problemem niż sam mróz. Doskonale obrazują taką potrzebę wnioski z prac doktora P. M. A. Tigerstedta, hodowcy fińskich odmian różaneczników, które wymagały dostosowania cyklu wzrostu oraz rozwoju m.in. do krótkiego w Finlandii okresu wegetacji i długich dni (właściwie „białych nocy”). Nieprzydatny do tych prac hodowlanych okazał się zupełnie odporny na mróz, pochodzący z Chin różanecznik Przewalskiego. W Finlandii — gdzie zima przychodzi już we wrześniu — marzną mu pąki kwiatowe. Z tego wynikała też konkluzja, że z kolei odmiany fińskie, wywodzące się od różanecznika krótkoowocowego (R. brachycarpum ssp. tigerstedtii) niekoniecznie będą przydatne w innych częściach Europy. I rzeczywiście tylko kilka z nich może się nadawać do uprawy w Polsce.



    — A więc hodowca powinien posiąść nie tylko wiedzę na temat genetyki, fenologii, ale także być po trosze klimatologiem i artystą.



    P. M.: Musi mieć przede wszystkim wyobrażenie — wynikające z „książkowej” wiedzy o zasadach dziedziczenia — co w ogóle można z danego materiału uzyskać. Ale polecam na długie zimowe, trochę mniej absorbujące ogrodników, wieczory lekturę książek o szeroko pojętej historii sztuki i architektury. Mimo iż zmieniły się gusty współczesnych odbiorców, kanony piękna przetrwały.



    — Ile lat trzeba poświęcić na otrzymanie odmiany? Rozmawialiśmy o „łatwych” liliowcach, a co z przykładowymi krzewami i drzewami?



    P. M.: Uważa się, że przy krzewach ozdobnych — odmianach otrzymanych drogą generatywną — od początku prac hodowlanych do zakończenia wstępnej oceny, która dotyczy kwitnienia i dostosowania roślin do warunków uprawy, upływa co najmniej 10–12 lat. Jeśli gatunek późno wchodzi w okres kwitnienia, jak stewarcja, którą też się zajmuję, okres ten się wydłuża.



    — Jakie szanse mają odmiany polskiej hodowli?



    P. M.: To, co się ostatnio pojawia, ma na ogół znaczenie ciekawostkowe, brakuje natomiast nowych odmian, które byłyby produkowane na dużą skalę. Te z przeszłości już się „starzeją” lub zniknęły z katalogów. Na dobre zaistniały na międzynarodowym rynku tylko polskie powojniki — dzięki tradycjom i zapaleńcom, którzy zajmowali się hodowlą, jak brat Stefan Franczak. Także dzięki szkółce Clematis, która wprowadziła je do masowej produkcji. Wydaje się, że szansę zrobienia światowej kariery ma teraz berberys 'Maria’ ze szkółki L. G. Kurowskich (patrz „Szkółkarstwo” 1/2004).



    — Jak powinni postępować odkrywcy ciekawych form we własnej szkółce, o ile nie są to mutanty chronionych odmian, należące — zgodnie z prawem — do właściciela kreacji wyjściowej? Takie znaleziska też wymagają co najmniej kilkunastu lat obserwacji, zanim zostaną skierowane na rynek.



    P. M.: Należy je rozmnożyć uzyskując możliwie dużą w danych realiach technologicznych i finansowych populację. Tylko wówczas można dokonać rzetelnych porównań z dotychczasowymi odmianami i wykazać nowatorstwo. Warto, by szkółkarze, którzy decydują się na wprowadzanie własnych odmian tego typu, korzystali z konsultacji dendrologów.



    — Czekając na kolejne szkółkarskie nowości, które wszak są siłą napędową całej naszej branży, dziękuję za rozmowę i życzę sukcesów hodowlanych.


    rozmawiała Alicja Cecot



    * — o prawnej ochronie odmian na poziomie unijnym, a także o nowej ustawie dotyczącej przepisów „licencyjnych”, które zaczną obowiązywać w Polsce z chwilą przystąpienia naszego kraju do Unii — czyt. w „Szkółkarstwie” 3/2003


    ** — w UE ochroną zajmuje się Community Plant Variety Office z siedzibą we francuskim mieście Angers (www.cpvo.eu.int)


    *** — Prace Ogrodu Botanicznego Uniwersytetu Wrocławskiego (tom 5, zeszyt 1: 17–306, 1999)

    Related Posts

    None found

    Poprzedni artykułNOWA KADENCJA
    Następny artykułGRUNE WOCHE – STRACONE SZANSE

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Wpisz treść komentarza
    Wpisz swoje imię

    ZGODA NA PRZETWARZANIE DANYCH OSOBOWYCH *

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany, podajesz go wyłącznie do wiadomości redakcji. Nie udostępnimy go osobom trzecim. Nie wysyłamy spamu. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem*.